Kilka lat temu urodziłam dziecko. Na sali poporodowej byłyśmy w czwórkę. Już odkąd zaszłam w ciążę, miałam bardzo negatywny stosunek do karmienia piersią. Obrzydzało mnie to niesamowicie, choć rzecz jasna logicznym było dla mnie, że to dla dziecięcia najlepsza opcja. W szpitalu lepiej nie było. Nikt nakarmić dzieci nie pomógł, a te z nas, które dziecko miały po raz pierwszy, niekoniecznie wiedziały jak to robić. Położne przychodziły i ni stąd, ni zowąd zaczynały miętosić dziewczyny po biustach, sprawdzając czy wszystko OK. Brrr, jednym słowem.
Kilka dni po moim porodzie na salę przywieziono młodą dziewczynę. Od razu jej dziecko dostało butlę z mlekiem. Dziewczyny z sali zaczęły dziewczynę wręcz wyśmiewać, straszyć wszystkimi możliwymi katastrofami, bo wiadomo, że mleko modyfikowane to przecież jak trutka na szczury, że jest wyrodną matką, że nie chce się poświęcić.
Dziewczyna za każdym razem mówiła tylko, że ona karmić nie może.
Za każdym razem słyszała, że głupoty gada, że mleko jest w głowie, że każde piersi są
zdolne do wykarmienia potomstwa.
Na drugi dzień ordynator przyszedł na obchód. Pyta położnej, czy wszystkie dzieci karmione naturalnie. Położna mówi, że tak, wszystkie poza tym jednym, bo mama karmić nie może.
Ordynator podszedł do dziewczyny ze słowami: każda kobieta może wykarmić swoje dziecko, zaraz pani pokażemy - bez pytania rozchylił jej koszulę.
Dziewczyna była po podwójnej mastektomii.
Ordynator przybrał kolor purpury i zwiał.
Pozdrawiam szpitale terroryzujące matki niekarmiące.