Jestem facetem jeszcze przed 30, ze spieprzonym życiem rodzinnym jak i emocjonalnym. Od dwóch lat nie umiem sobie poradzić sam ze sobą...
Wszystko przez kobietę, która myślałem, że mnie kocha i potrzebuje, której chciałem i dawałem wszystko.
Jestem zawodowym kierowcą. Niepijący, niepalący, nie awanturujący się, cierpliwy i wyrozumiały. Ponoć jestem przystojny bardzo i dbam o swoją sylwetkę. Zawsze myślałem o swojej rodzinie. Kiedy było źle, odmawiałem sobie wszystkiego. Kiedy byliśmy w lekkim dołku finansowym, schudłem aż 30 kg, żeby moje dziecko i była miały wszystko co chciały i żeby nic im nie brakowało, a ja będąc w trasie głodowałem. Jeździłem po dwa tygodnie, a wracałem na pełne 4 dni do domu. Nigdy nie usłyszałem, żebym przestał jeździć czy zmienił pracę. Nawet wtedy jak dostałem ofertę pracy za mniejsze pieniądze, ale byłbym codziennie w domu, nie zgodziła się, więc posłuchałem jej zdania. Jednak zaczęło się psuć.
Zaczęły się kłótnie o byle co, o to że jestem i wróciłem, o przywiezione brudne rzeczy. Brak przywitania, zwykłego przytulenia, całusa, najzwyklejszego cześć. W życiu jej nie uderzyłem, choć ona robiła to regularnie. Częste wyzywanie nawet przy swojej rodzinie, gdzie mi przez gardło nawet słowo, że jest głupia nie umiało przejść. Częste spanie samemu w pokoju dziecka i brak jakichkolwiek emocji pozytywnych z jej strony. Na brak pieniędzy nie mogliśmy narzekać. Miała wszystko, co chciała. Drogie telefony, samochód, który jej kupiłem, markowe ubrania, biżuteria, wakacje i ferie zimowe. Nic nam nie brakowało. Lecz słysząc któryś raz z rzędu słowa "pakuj się i wypierdalaj" nie wytrzymałem.
Utrzymywałem ją jeszcze długo po wyprowadzce. Pracowała w domu. Zajmowała się domem i dzieckiem. Kiedy byłem w domu, opiekowałem się dzieckiem, sprzątałem, gotowałem. Miała czas dla siebie. Nie wiem, co zrobiłem nie tak. Ja chciałem, chciałem tylko dobrze dla niej, bo ją kochałem... Pomogła mi dopiero pani psycholog uporać się z bólem. Jednak jeden ból minął, a urodził się kolejny...
Boję się samotności. Mieszkam sam dwa lata i kiedy zamykam drzwi, żyję w strachu pustego mieszkania. Tego, że nie mam dla kogo żyć, brakuje mi wspólnych posiłków, tego, że dla kogoś mogę posprzątać czy nawet wyprasować koszulę drugiej osobie. O seksie dawno zapomniałem, a o ciepłym uścisku miłości tym bardziej. Jestem emocjonalnym wrakiem człowieka, który uśmiechem zakrywa swój ból. Weekendy wolę spędzać w trasie, wracam tylko wtedy, kiedy mam widzenia z dzieckiem, które nastawiła przeciwko mnie.
Może jestem silny z zewnątrz, ale w środku jestem emocjonalnym wrakiem. Nie chcę słów współczucia ani słów typu, że użalam się nad sobą. Chciałbym wiedzieć, co robię źle...
Boję się samotności.